Zastanów się, zanim przeczytasz zamieszczone tutaj treści ;)
   
  agnieszka-lisson
  Czas we własnym wykonaniu.
 


 

"Pozwólcie, że Wam opowiem".

 

 

 

   Myślałam, że wytrzymam. Przez tyle lat myślałam, że dam sobie z tym radę.
Niestety,
okazało się, że nie jestem jednak tak silna, na jaką się sobie zdawałam.
Przykro mi.

Siedzę i słucham piosenki numer trzy z płyty "Balkanica" Gorana Bregovica.
Piosenki
o tytule "Elo Hi(Canto Nero), wersja akustyczna, nie ta śpiewana przez
Ofrę. Im dłużej gra
tym bardziej jestem przekonana, że byłby z niej "świetny"
(cóż za kuriozalne określenie w tym
przypadku) marsz pogrzebowy.
A może nawet jest?
Trudno byłoby w to uwierzyć opierając opinię na tekście piosenki.
Nie wiem.
A propos. Chciałabym, aby pamiętano o tym na moim pogrzebie,
kiedykolwiek się odbędzie.
No chyba, że zmienię zdanie. Mimo wszystko dam
Wam znać.

 

   Próbuję już trzeci raz z nadzieją ... z wielką nadzieją, że tym razem wreszcie się uda.

No bo kiedy, jak nie teraz właśnie?

Nie zwracajcie proszę uwagi na błędy stylistyczne. Tekst ma właśnie tak wyglądać,
aby dać
oczekiwany przekaz.

 

(Jaka ta muzyka jest piękna... Włączyłam sobie "powtarzanie". Powinniście jej słuchać
czytając)

 

Mam prawie 28 lat i "zaliczam" 11 życie. Właśnie tak. Jedenaste.

Wydarzyło się w nich bardzo wiele. I teraz chciałabym się z tego rozliczyć,
wyspowiadać.

 

Pozwólcie, że Wam opowiem.

 

 

 

 

 

 

I

 

 

Zaczęło się zupełnie zwyczajnie. Urodziłam się bez komplikacji i zdrowa. Zdrowo
rosłam,
byłam niesfornym, ale kochanym urwiskiem. Przeciętnie się uczyłam.
W liceum zaczęłam
popalać papierosy, popijać piwo, czasem wódkę, raz wino
(marki wino). Taka była moja
paczka przyjaciół, a grup z podobnymi upodobaniami
było więcej. Do teraz uważam, że to
typowe i nie wmówię sobie, że robiłam coś
bardzo złego.

Słuchałam przeróżnej muzyki. To zależało od miejsca i czasu. W domu trzeba było to
robić
cicho, więc przeważało jakieś tam pseudotechno, albo radio, RMF FM, odkąd
mogłam mieć
wybór. Zresztą przy tej drugiej, ukochanej muzyce nie mogłabym się
skupić na nauce
(o ile się już uczyłam).

Ten drugi, ale najważniejszy kierunek muzyczny w moim życiu to dźwięk gitary. Rock,
Blues
i wszystko tym podobne. Uwielbiam muzykę. Jak byłam mała chciałam zostać
piosenkarką.
Później dorosłam, zmienił mi się głos i mi przeszło. Naprawdę nie macie
czego żałować.

 

Chwilę, kiedy pierwszy raz usłyszałam "Whisky" Dżemu pamiętam bardzo
dobrze,
to właśnie wtedy "odrodziłam się" po raz drugi. Kasetę magnetofonową
(płyty CD były wtedy
zbyt drogie dla przeciętnego nastolatka) dostałam od Jaczora.
Były na niej przeróżne utwory
i właśnie dwa Dżemu. "Whisky" i "Modlitwa"!
Pozostałych nie pamiętam.

 

Od tamtej chwili z paroletnimi przerwami(wytłumaczę się z nich później) muszę
codziennie
chociaż przez minutę posłuchać głosu Ryśka. Nazwę to uniwersalną
tabletką przeciwbólową,
lekiem na całe zło. Odskocznia! Jestem pewna, że wiecie
o chodzi.

 

"Weekendowe spędy" u Gosi. W rzeczywistości spotkaliśmy się tak u niej całą
paczką tylko
dwa razy. Po pierwszym ognisku obiecaliśmy sobie, że będziemy to
powtarzać jak najczęściej
się da, ale różnie to później bywało. To rodzice nie pozwolili,
to jakaś impreza rodzinna,
a na "spędach" mieli być wszyscy.

Pewnego razu, zupełnie przypadkiem, w drodze z "budy" na dworzec autobusowy,

wynaleźliśmy nasze późniejsze "Trzy Wierzby".

 

Dworzec. To było miejsce w miarę "pustego" oczekiwania na odjazd do domu.

Zanim poznałam Gosię, wracałam do domu jak najprędzej się dało, zwłaszcza
w zimie(o ile
nie było WF-u na ostatniej lekcji). Do autobusu miałam wtedy tylko
dziesięć minut, nieraz
pięć, a następny był za godzinę. W sumie nieźle jak na zapluty
pseudo-dworzec z paroma –
zawsze zajętymi - ławkami na zewnątrz i poczekalnią
śmierdzącą na odległość uryną.
Istna samozwańcza jaskinia - bo grzejniki to tam tylko
i po prostu były.

Cóż dodać. To jest Polska właśnie. I za to ją tak kocham(między innymi).

 Później wszystko się zmieniło.

"Trzy Wierzby" były super miejscem, takim zacisznym, można by nawet powiedzieć,

sekretnym. Gałęzie drzew pochylały się nisko, tak, że można było na nich usiąść.

Układały się w prawie idealny trójkąt, a na środku postawiliśmy duży kamień
przytargany
spod niedalekich bagien. To był kamień dla Gitary.

Z racji tego, że jako jedyny grał na jakimkolwiek instrumencie, musiał siedzieć
w samym
centrum. Każde spotkanie zaczynaliśmy tym samym repertuarem:

 

1. „Whisky”

2. „Wehikuł Czasu”

3. „Autsajder”

4. „Mała Aleja Róż”…

 

A dalej szła reszta „ukochanych” utworów już bez jakiejkolwiek kolejności.
Kiedyś na tym
śpiewaniu „przyłapało” nas pewne małżeństwo. Jak nam później
opowiadali, usłyszeli nas
już z daleka(cóż się dziwić, kiedy śpiewa się „Wehikuł Czasu”)
i postanowili popatrzeć
jak śpiewamy. Byli mocno zaskoczeni tym, że „dzisiejsza”
młodzież potrafi w taki właśnie
sposób spędzać czas. Taki, czyli śpiew bez alkoholu
i wszelkich innych używek zamiast
okradania sklepów, demolowania ławek w parku
i straszenia dziadków z pieskami.

Oczywiście te spotkania nie były szczytem naszych marzeń. W planach były wyjazdy

 m.in. na Festiwal im. Ryśka Riedla w Tychach, Jarocin, a nawet wspólny wyjazd do
Paryża.

 

Moje marzenia nie zmieniły się do dziś. Ciągle bardzo chcę być na Festiwalu Ryśka,

odwiedzić przy okazji jego grób, napić się piwa w pijalni „Pod Jesionami”, naturalnie

Tyskie ponad wszystkie.

Chociaż wiem, że nie pojedziemy tam razem, całą paczką i chociaż moje priorytety się

bardzo zmieniły, wiem, że jest to jedna z niewielu rzeczy, które na pewno muszę jeszcze

w życiu zrobić.

Chyba każdy z nas układa sobie, przynajmniej w głowie, taki plan najważniejszych

marzeń do spełnienia.

Moja lista(jak mi się wydaje) nie jest zbyt obszerna:

 

1. Wychować moją córeczkę na dobrego człowieka(banalne i naiwne, ale tak to już
matki mają).

2. Paryż – Zwiedzić Musée du Louvre, na co potrzebowałabym ze 4-5 dni(35 000
dzieł sztuki więc jest co podziwiać); zdobyć Wieżę Eiffla(chociaż boję się mojego
lęku wysokości); wypić lampkę dobrego, francuskiego wina, w małej francuskiej
knajpce, oczywiście z widokiem na wcześniej wspomnianą wieżyczkę; a najbardziej
chciałabym obejrzeć słynny spektakl Notre Dame de Paris w obojętnym miejscu
na ziemi.

3. „Zaliczyć” Festiwal im. Ryśka Riedla.

Etc.

 

 

            Po raz pierwszy „odrodziłam” siedząc w gabinecie lekarskim. Zaraz po, a może
nawet
równocześnie z usłyszeniem diagnozy.

 

Oto moja krótka przygoda ze sportem:

 

W szkole podstawowej na lekcjach wychowania fizycznego grałyśmy głównie
w koszykówkę
(jak ja nienawidzę tej dziedziny), czasem w ręczną. Raz jedyny nasz
kochany nauczyciel zabrał
nas na boisko, aby nam pokazać, że istnieje jeszcze coś
takiego jak Siatkówka. Z grubsza
wyjaśnił zasady, po czym trochę "poodbijałyśmy".
Było to w ósmej klasie, akurat wtedy, gdy
miałam złamaną rękę (która to złamała się
podczas gry w kosza).

W liceum dopiero zaczęła się dla mnie właściwa droga do sukcesu. Tam grało się
praktycznie TYLKO w piłkę siatkową. Szybko załapałam o co chodzi. Kupiłam sobie
akuratną piłkę, żeby ćwiczyć w domu odbicia. W listopadzie dostałam od mojej
nauczycielki WF-u zaproszenie do drużyny szkolnej. Wiązało się to z treningami,
czyli dłuższym pobytem w szkole, ale co mi tam.Wszystko dla siatkówki.
Z racji, że byłam dopiero w pierwszej klasie większość meczów w trzech pierwszych
miesiącach przesiedziałam na ławce rezerwowych (no bo gdzie mi tam do dziewczyn
z klas 3, nawet 4). Ale ok, cieszyło mnie, że mogę sobie chociaż popatrzeć na grę.

Od lutego zaczęłam się jednak pojawiać na boisku. Zdobywałam coraz to więcej
punktów.Z każdego z nich cieszyłam się niczym Bartosz Kurek, chociażby na
mistrzostwach Europy.Tak sobie pograłam jakieś 3 miesiące i … Stało się.

Na treningu. Udany blok, ale nieudane lądowanie. Coś mocno zapiekło w kolanie
i zejście z boiska.Trochę napuchło, ale nogą kręcę, więc nie ma złamania. Ulga.
Następnego dnia do lekarza.
Badania, czekam na wyniki. Po tygodniu z uśmiechem
wpadam do gabinetu, siadam naprzeciw poważnego profesora i czekam.
Trochę jeszcze boli, ale co tam, jakaś rehabilitacja i będzie git.

Doktor spogląda na mnie zza sterty papierów i zdjęć RTG.

 

-        A to panienka. Witam.

-        No dzień dobry. To jak będzie, Panie doktorze? – zagaiłam na powitanie.

-        Zaraz, chwilkę – rzucił pospiesznie.

 

Odczekałam minutę, może pół.

 

-        Ale będę mogła wrócić do gry?

-        Na pianinie? Owszem.

 

Zapytał spoglądając znad okularów.

 

Ciemno mi się zrobiło przed oczami. I ciemniej, coraz to ciemniej. Aż w końcu przestał
pisać w tej karcie. Rozpoznanie: Chondromalacja stawu – zanik chrząstki stawowej =
pożegnanie ze sportem czynnym.

 

Począł tłumaczyć:

 

-        Nie powinna Pani biegać, na rowerze jeździć (jedynie rekreacyjnie = do sklepu
po chleb),
zakaz absolutny gry w siatkówkę.

-        To jaki sport można mi uprawiać?

-        Praktyczne? Żadnego. Polecam jednak pływanie, najlepiej rehabilitacyjne,
absolutnie nie wiązać z tym sportem nadziei na sukcesy!

 

Jak mi się ciężko w płucach zrobiło. Wyszłam z tego gabinetu jak zbity pies. Usiadłam na
ławce w parku i jęłam płakać. No cóż mi się ostało?

 

Rolą nastolatki-buntowniczki obraziłam się na cały świat, w szczególności na siatkówkę.
Nie dlatego, że przez nią kontuzja, ale dlatego, że przez kontuzję, a raczej chorobę nie
mogę
grać. Marzeń spełniać.

Choroba ta, gwoli wyjaśnienia, nie była wynikiem kontuzji. To raczej kontuzja była 
wynikiem
choroby. To choroba starcza, schorzenie raczej genetyczne, ewentualnie
pojawić się może u osób młodych przy nadmiernie szybkim wzroście, co w moim
przypadku nie wystąpiło.

Nie mam zielonego pojęcia, skąd się u mnie wzięła. Nie łatwe też jest jej zaleczanie –
strasznie kosztowne. No i walka z każdym nowym lekarzem o to, że: „Tak, ja taka
młoda mam tę właśnie chorobę”.

Nie mniej jednak dopiero po dokładnie dziesięciu latach zaczęłam się „biernie”
już interesować siatkówką – czyli kibicować. Nastąpiło to zaraz przed Mistrzostwami
Europy Mężczyzn w Turcji w 2009 roku. I tak trwa nieprzerwanie.

Kibicuję najgoręcej ZAKSIE, ale bliska memu sercu jest również SKRA Bełchatów,
choć tak trudno wyrwać im tego Mistrza…



II

 

Wydawałoby się, że trauma ustępuje życiu codziennemu, lub słabnie do tego stopnia,
że staje się zupełnie znikoma. Wydawałoby się. To bardzo trafne określenie.
Jest 02:50 w nocy z 20 na 21-08-2011. Siedzę i nasłuchuję.
Zamknięta na 3 spusty. Obok mnie stoi koleżanka, oparta o biurko rura metalowa.
Nie jestem sama. Mam tu prawie całe zaplecze socjalne: telefon, „koleżankę”, wodę,
komputer i Was, no i zamknięte drzwi.
Zaczęło się już po pierwszym telefonie. Jedyne pytanie jakie padło, dotyczyło mojej
córci. „Czy jest w domu”, „Czy wiem, gdzie teraz jest”.

Trauma

Zaczęło się zupełnie niewinnie. Nie chciało mi się pójść do sklepu. Po piwo.
dla „konkubenta” – gorzej go nie nazwę. Dostałam w nasadę nosa z nadgarstka.
Wywróciłam się w kąt, na skrzynki po piwie. Z szoku ogarnęłam się chyba
dopiero po dwudziestym „przepraszam”.
„Ok, jesteś zestresowany, znerwicowany, ale takie zachowanie pod Moim dachem
nie przejdzie”.
Przez 4 miesiące „służył” w kuchni, z własnej, nie przymuszonej woli.
Głaskał, kochał, pieścił. Było książkowo.
Pił coraz więcej. Właściwie można by rzec, że był to Jego zawód. Na nic więcej nie
starczało mu czasu.
I tu właśnie powinnam posłuchać swojego rozumu, a nie Jego rodziny.
„Bo to w gruncie rzeczy dobry człowiek jest” – No, grząski ten grunt(teraz już wiem).
Przy drugim razie spadłam z łóżka. Przerzucona przez Jego ramię, Bo miałam „okres”…
I wtedy zaczęły się prawdziwe kłopoty. Zagroziłam mu, że z następną „raną”
pójdę na obdukcję. Błąd!
To był pierwszy z czternastu miesięcy udręki.
Córki nie ruszył, mnie również nawet przy niej nie dotknął. Nie groził. Jej, na szczęście,
jakby to wszystko nie dotyczyło. Do czasu…
Przez szesnaście miesięcy – tych, które chciałabym bardzo wyrwać, wydrapać sobie
z życiorysu zdarzyło się bardzo wiele. Np.

1. „Idziesz teraz do sklepu. Na zakupy masz 20 minut. Jak nie wrócisz w określonym
czasie poderżnę gardło najpierw twojej córce, a później reszcie rodziny”.
2. Warto wspomnieć, że lista na zakupy zawsze na pierwszym miejscu zawierała
piwo, ewentualnie jakiś mocniejszy trunek alkoholowy. Poniżej znajdowały się
przeróżne artykuły spożywcze. Starałam się zapisywać ich jak najmniej, żeby
zdążyć w wyznaczonym czasie. Nigdy nie pozwalał mi zabrać córki ze sobą.
To była jego „karta przetargowa”. Za każde spóźnienie byłam karana.
3. Nie bił już w twarz. Bał się widocznych śladów. Popychał. Rzucał o podłogę, meble,
ściany. Wykręcał ręce. Dusił. Nie krzyczał. Mówił takim mozolnym, przeciągłym,
ale dosadnym tonem. Wymuszającym posłuszeństwo.
4. W weekendy, najczęściej kiedy córcia była u swojego ojca, wychodził. Na melinę

300m od mieszkania. Mieszkania, którego nienawidzę do dziś. Zabierał wtedy ze sobą

wszystkie telefony (swój, mój i domowy) i klucze, również zapasowe. Tak na wszelki

wypadek, gdybym zechciała zadzwonić lub pójść na policję. Oczywiście zamykał mnie

na klucz. Znikał zazwyczaj na parę godzin, ale bywało też, że wracał dopiero następnego

dnia po południu.
5. Gdy po raz pierwszy przyprowadził „kolegów” do mojego domu znów się

zbuntowałam. Córki na szczęście nie było, ale nie mogłam przecież pozwolić, żeby

sytuacja się powtórzyła. Poczekałam, gdy On zasnął wyprosiłam Jego kolegów

i zabroniłam im  kiedykolwiek wracać. Następnego dnia delikatnie poprosiłam Go,

żeby więcej tak nie robił. To była niedziela. W poniedziałek wróciłam od ortopedy

z ręką w gipsie. Nie przyszli już nigdy więcej. Jest sukces.
6. Na kaca uwielbiał pić herbatę z cytryną w bardzo dużym kubku. Moim zadaniem było
dopilnować, żeby stała na stole, gdy się obudzi. W pewną sobotę nie stała.
Rzucił mnie na łóżko, ręce skrzyżował mi na klatce piersiowej owijając dłońmi szyję.
Usiadł mi na nich i dusił, wciąż powtarzając, jaką to jestem kurwą, bo nie chciało mi się
wysilić i zrobić Mu tej głupiej herbaty. Nie pamiętam, w którym dokładnie momencie

straciłam przytomność. Gdy się ocknęłam siedział nade mną zasapany i wystraszony.
Czułam na ustach obcą ślinę, wczorajszy smród z Jego ust. Udało się, jestem Bogiem -
powiedział – Uratowałem ci życie, możesz się cieszyć. Po czym musiałam pójść do
kuchni. Po herbatę. Już wiem, że na pewno nie chcę umierać przez uduszenie.
Brak powietrza boli bardzo mocno.
Zdarzyło się to jeszcze jeden raz. Oczywiście „powód” był inny, ale równie poważny.
7. Pamiątka.
Raz udało mi się wyrwać z Jego rąk. Wybiegłam na korytarz wzywając pomocy.
Pośliznęłam się na wycieraczce i upadłam. Wciągnął mnie z powrotem do mieszkania.
Za włosy. Zamykając drzwi obtarł mi skórę pod kostką na prawej nodze. Nie poszłam
z tym do lekarza. Niby nie było po co. Po jakimś czasie strup zszedł. Zabliźniło się.
Niestety rana wraca. Już trzeci raz zrobiło mi się na niej coś w rodzaju liszaja.
Nawet lekarz nie ma pojęcia dlaczego tak się dzieje. Wyleczam antybiotykiem i maścią.
a po roku, dwóch powtórka. Aktualnie kończę już trzecią malutką tubkę, prawie zeszło.
8. Naturalne wydaje się być, że nie miałam „ochoty” z Nim spać. Gdy tylko nadarzała się
taka okazja, spałam w łóżku córki. Pewnego razu jednak się obudził. Przyszedł po mnie,
wytargał za włosy z łóżka córki i przeciągnął przez mieszkanie, posadził na kanapę.
Przyniósł nam po drinku, usiadł obok mnie. Z za paska spodni wyjął nóż do krojenia
mięsa. Patrząc na mnie wbijał do raz po raz w obręcz stołu. Gdy spróbowałam się
chociaż odrobinę od niego odsunąć, przyłożył mi go niemal pod gardło. Już więcej nie
próbowałam. Była 02:00 w nocy. Siedzieliśmy tak do szóstej. Potem zasnął. Od tamtej
pory spałam już zawsze z Nim. Na szczęście do finału koszmaru nie było już daleko.
9. Jak już wcześniej wspomniałam, córkę raczej to omijało. Systematyczność tych
zdarzeń polegała na tym, że nie mogło jej być w domu. Byłaby, bądź co bądź -
świadkiem. Toteż tak średnio raz, czasem 2 razy w miesiącu musiałam spodziewać się
takiego rodzaju wyładowania stresu ze strony konkubenta.
10. Z opresji uratowała mnie znajoma, która pewnej soboty zupełnie przypadkiem

przypomniała sobie o moim istnieniu. Ale był to strzał w dziesiątkę. Akurat tego
wieczoru, po tym jak znów zabrał ze sobą telefony i klucze, zapomniał zamknąć drzwi

wyjściowe. Były zatrzaskowe, więc o wyjściu po pomoc nie miałam co myśleć.
Nie mogłam zostawić otwartych na oścież drzwi do mieszkania. Poza tym, mógł sobie
przypomnieć i wrócić, aby poprawić swój błąd. Na jego nieszczęście przed drzwiami
stanęła ona. Była godzina 21:00, gdy skończyłam jej opowiadać, co przeżyłam przez
ostatnie miesiące. Zadzwoniłyśmy razem na komisariat. Dowiedziałam się, że mogę
Go sama spakować i „wyprowadzić”. Tylko wcześniej powinnam Go „poprosić”, aby
zrobił to sam i dać Mu na to realny czas. Dowiedziałam się gdzie jest. Dałam Mu pół
godziny na zjawienie się w domu – to był realny czas, bo znajdował się 300m dalej.
Przyszedł dopiero po dwóch godzinach, gdy Jego rzeczy stały już w rzędzie wzdłuż
ściany na głównym holu. Poza mieszkaniem. Zdenerwował się, rzecz jasna. Ale to
wszystko, co mógł zrobić. Pod blokiem wciąż kręciła się policja. Oddał wszystkie
moje rzeczy, które tak bardzo uwielbiał przy sobie nosić. I pół nocy przenosił swoje
w bezpieczniejsze miejsce.
Przez parę miesięcy jeszcze bałam się wychodzić z domu. Niepotrzebnie. Nie było
Go już w tym mieście. Wyprowadził się. Przestał pić. Zrozumiał. Za późno.
Spotkałam Go po około 7 miesiącach. Z daleka zapewniał mnie, że jest trzeźwy, że
nie chce mi nic zrobić. Chce tylko przeprosić. I przeprosił, wiedząc, że to nic nie zmieni.
Dzisiaj mija dokładnie 5 lat i dwa dni od tego dnia, kiedy wreszcie mogłam wyłączyć

telewizor, wyrzucić cały alkohol, jaki znajdował się w domu i wydłużyć swój pobyt
w sklepie. 

Jest 00:50 w nocy z 22 na 23-08-2011r. Pseudo-psychopacie chciałabym tylko
powiedzieć, że jest skończonym idiotą. Żeby nękać kogoś telefonicznie z numeru służbowego; zlecać to choremu psychicznie człowiekowi i straszyć kobietę samą
w domu niewyjaśnionymi pytaniami o jej córkę; trzeba być naprawdę
zdesperowanym, bliżej nie określonym czymś.

A teraz do rzeczy:

Zakończyłam dzisiaj szkolenie sześciotygodniowe. Zdałam wszystkie egzaminy
na 5, odebrałam certyfikaty i jedną, jedyną osobą, która mi pogratulowała tego
sukcesu był … Jarek. Kłaniam Ci się niziuteńko za to.

Ostatnie parę tygodni były dla mnie bardzo trudne. Problemy w domu i drugim domu.
Nawarstwianie się wszechobecnej patologii. Ciągłe skoki pulsu, niemoc powstrzymania
się od zapalenia papierosa. Chwilowe ucieczki w znane na pamięć komedie, skecze
kabaretowe. Apap na ból głowy. Drzemka zamiast snu. Planowanie przyszłości, której
nawet przez mgłę nie potrafię dojrzeć. Płacz, śmiech, płacz, „zawiecha”, śmiech.

Najlepszą ucieczką od realiów są rozmowy z córcią. Na odległość, ale zawsze.
Krótkie, ale cenne bardziej niż wszystkie skarby świata. Drugim, prawie równie
ważnym azylem jest dla mnie czas gry. Wieczorami najczęściej. I to nie gra się tu
liczy. To ta bratnia dusza. Ten człowiek, który "oddycha tym samym powietrzem".
Rozumie pod
każdym – jak mi się wydaje – względem, myśli tak jak ja.
To przy Nim, zaraz po mojej córce, się uśmiecham, prze-szeroko.
Miałam wielu przyjaciół. Najczęściej pośród mężczyzn właśnie. Ale nigdy jeszcze
takiego człowieka nie spotkałam. Mamy w zasadzie te same zainteresowania,
te same poglądy i to samo poczucie humoru. To cudowne uczucie, gdy uda się znaleść
takiego przyjaciela. Z niecierpliwością czekam na każde kolejne spotkanie.
I zawsze, ale to zawsze niecierpliwość moja jest nagradzana cudownie spędzonym czasem.
I za to równie niziuteńko się Tobie kłaniam, Jarku.


  sierpień 2011....

 


cdn

 
  8455 odwiedzający tę stronę to właśnie ty :)  
 
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja